Czym właściwie jest (i nie jest) anime? – Globalizacja japońskich animacji
Wyobraźcie sobie taką sytuację: widzicie serial lub film animowany. Wygląda charakterystycznie japońsko. Zakładacie, że jest to anime. Okazuje się jednak, że pozory mylą, bo internauci twierdzą, że wspomnianej animacji nie można klasyfikować jako anime. Możliwe, że nie musieliście sobie tego wyobrażać, bo już was to spotkało. Nie jesteście jedynymi ani nie pierwszymi.
Klasyfikowanie, czym jest anime, a czym nie jest, to wątek stary jak świat. Bardziej konkretnie tak stary, jak obecność japońskich animacji w zachodnich świecie. Odwieczny dyskurs jest wspierany istnieniem internetowych katalogów japońskich animacji. Każdy z nich ma własne zasady, które definiują, czym jest anime. Brak uniwersalnej definicji i ujednoliconych kryteriów może być jedną z przyczyn niepewności w tej kwestii. Anime (w ogólnej definicji, jaką wszyscy mniej więcej kojarzymy) jest medium nie tylko relatywnie młodym (co zawsze komplikuje sprawy klasyfikacji i gatunkowości), ale też dość nietypowym: wyraz je określający oznacza co innego w kraju pochodzenia i poza nim.
Możliwe, że już to słyszeliście – tak, słowo „anime” w Japonii oznacza każdy typ animacji. Państwo, w którym stworzono produkcję, nie ma znaczenia. Natomiast poza swoją ojczyzną termin ten przyjął się jako określenie dla animacji importowanej z kraju kwitnącej wiśni. Oczywiście, nie od razu, chociażby we wczesnych latach fandomu anglojęzycznego funkcjonował wyraz „japonimacja” (ang. „japanimation”). „Anime” szybko jednak stało się nazwą domyślną. Mówisz „anime” i wszyscy wiedzą, o co chodzi.
I tu pies pogrzebany
No właśnie. Anime kojarzy się z pewną estetyką i dystrybutorzy dobrze o tym wiedzą. Nie od wczoraj produkowane są animacje będące wynikiem współpracy japońsko-zachodniej. W miarę nowym trendem jest natomiast doklejanie tego przydomku do tworów, które Japonii na oczy nie widziały. Czempionem takiej praktyki jest, oczywiście, Netflix, który niejedno dzieło rysunkowe określił jako anime. Niektóre mają sens ze względu na związek z japońskimi markami (np. Castlevania lub nadchodzący Ultraman: Rising), ale są też takie przypadki jak Blood of Zeus, który jest sygnowany terminem anime najwyraźniej tylko dlatego, że to fabularny serial animowany dla dorosłych. Z tego powodu niektórzy widzowie mogą mieć problem z określeniem, czy dany tytuł jest animacją z Japonii. Pamiętam, kiedy ukazała się wcześniej wspomniana Castlevania i niedoinformowani odbiorcy myśleli nie tylko, że produkcja pochodzi ze wschodu, ale nawet, że było za nią odpowiedzialne studio Madhouse!
Dlatego sześć lat po premierze Castlevanii doszło do sytuacji iście kuriozalnej – serial, który tradycyjnie byłby postrzegany jako anime, przez wielu nie jest tak określany. Mowa o zeszłorocznej produkcji Netflixa Scott Pilgrim zaskakuje. Serial, co prawda, znajduje się w bazie Anilist i Anime News Network, lecz nie jest obecny na MyAnimeList, AniDB lub Kitsu. Dlaczego? Częściowo z winy dystrybutora – Netflix przyzwyczaił nas już, że kiedy nazywa coś anime, nie zawsze można im wierzyć. Nie pomagał fakt, że pierwsi twórcy, których ujawniono, sugerowali, że będziemy mieli do czynienia z produkcją animowaną w Japonii, ale, pod każdym innym względem, produkowaną na zachodzie (podobnie do np. Animaniaków, Kaczych opowieści lub Batmana: Serialu animowanego). Przed premierą ze strony japońskiej wiedzieliśmy jedynie, że nad Scottem pracuje studio Science SARU, a reżyserem jest Abel Góngora, który pochodzi z Hiszpanii, ale już od wielu lat pracuje w branży anime.
Kelner! W moich anime jest zachód!
Po premierze wgląd w listę płac pokazał, że serial jest jednak bardziej japoński, niż wcześniej przypuszczaliśmy. Mimo to, jak wspomniałem, niektóre internetowe katalogi nadal nie uwzględniają Scotta Pilgrima w swoich zbiorach. Czym jest to spowodowane? Najwyraźniej niczym, ponieważ każde argumenty za takim stanem rzeczy można szybko obalić.
Animacja jest oparta na zachodnim komiksie? Kraj pochodzenia pierwowzoru nie powinien mieć znaczenia. Inaczej wykluczylibyśmy anime oparte nie tylko na innych światowych markach, ale też baśniach czy mitologiach.
Może chodzi o to, że oryginalnym językiem nie jest japoński? Ten argument też się nie klei. Wtedy za anime nie uznalibyśmy np. Ulissesa (1981), którego językiem oryginalnym był francuski i miał aż dwa różne japońskie dubbingi.
Czy powodem jest więc, że serial nie został przygotowany z myślą o japońskim rynku? Raczej nie. Na MAL-u itp. możemy znaleźć wiele tytułów, które zostały stworzone z myślą o eksporcie, czasem nawet na zlecenie zachodnich firm. Np. ostatnie 26 odcinków Sonica X, które zostały zamówione przez międzynarodowego dystrybutora po tym, jak serial przeminął bez echa w Japonii i został skasowany, ale globalnie stał się hitem.
Anime i manga jako rynek globalny
Ta ostatnia kwestia prowadzi do szerszej dyskusji o tym, czy japońskie animacje nadal są tworzone tylko dla Japonii. Spóźnili się z tym o jakieś trzydzieści lat, ale Japończycy powoli zaczynają zdawać sobie sprawę, że ich dzieła są niezwykle popularne na całym świecie. Widać to chociażby na przykładzie Shueishy. Mangowy gigant od kilku lat udostępnia w Internecie najnowsze rozdziały swoich tytułów za darmo w języku angielskim. Fakt, że ludzie z całego świata korzystają z tej opcji, jest dostrzegany. W artykule opublikowanym przez japoński serwis Nikkei możemy przeczytać, że wydawnictwo jest świadome wyników mang takich jak Kagurabachi w serwisie Manga Plus. W dodatku analiza wzrostu popularności tytułu w Kraju Kwitnącej Wiśni sugeruje, że japońscy czytelnicy zwrócili uwagę na ten komiks przynajmniej częściowo dzięki dużemu zainteresowaniu na rynku globalnym.
Wspominam o tym, aby pokazać, że czasy powoli się zmieniają. Japońska popkultura jest teraz bardziej mainstreamowa niż kiedykolwiek. Dystrybutorzy i wydawcy nadal potykają się, ale widać, że odbiorcy z całego świata stają się dla nich coraz większym targetem. Z tego powodu sądzę, że trudno nam mówić o anime jako branży całkowicie japońskocentrycznej. Oczywiście, rynek domowy bez wątpienia pozostanie dla Japończyków najważniejszy, ale zyski międzynarodowe stały się zbyt wielkie, by móc je już ignorować.
Jak to się ma do pytania zadanego w tytule?
Ano tak, że klasyfikowanie anime w przyszłości stanie się tylko trudniejsze. Administratorzy wspomnianych katalogów będą stawiani w niekomfortowych pozycjach. Podejmowanie decyzji, co powinno się w nich znaleźć, nie będzie łatwe, kiedy w kuchni znajdą się setki kucharek, każda z innego kraju. Jak wcześniej wspomniałem, koprodukcje japońsko-zachodnie nie są niczym nowym. Niczym nowym są również dyskusje na temat ich klasyfikacji. Skale tych produkcji będą się jednak powiększać. Zeszłoroczne spory przy Scotcie Pilgrimie były najprawdopodobniej największymi dotychczas. Zapewne będą jednak pikusiem w porównaniu do tego, co czeka nas dalej. Przecież już w 2024 ma się ukazać animowany Władca pierścieni. Obecnie wiemy jedynie o japońskim studiu i reżyserze, a reszta podanych twórców nie jest pochodzenia wschodniego. Czy film ten zaliczymy jako anime? Czas pokaże. Ja jestem bardzo ciekaw, co się wydarzy, gdy nadejdzie pora podjęcia decyzji.