Horimiya — zmarnowany potencjał
Tegoroczny zimowy sezon anime był naprawdę obfity. Otrzymaliśmy wiele świetnych kontynuacji znanych i szanowach serii takich jak Dr. Stone, BEASTARS, Attack On Titan, Re:Zero czy The Quintessential Quintuplets. Dostaliśmy również kilka nowych perełek takich jak Wonder Egg Priority, SK8 the Infinity, Mushoku Tensei czy Horimiya. Nad tym ostatnim chciałbym się dzisiaj bardziej pochylić.
Z mangą Horimiya jestem od bardzo długiego czasu. Seria wciągnęła mnie na dobre już od pierwszego rozdziału. Pamiętam jak zarwałem noc, tylko po to, aby jak najszybciej być na bieżąco i dowiedzieć co się będzie działo dalej z bohaterami. Była to lektura tak dobra, że jak się zaczęło czytać, to nie dało się od niej oderwać. Jak to więc jest, że teraz na samo wspomnienie tytułu mam odruch wymiotny?

Dwie strony medalu
Zacznijmy jednak od początku. Horimiya to romans opowiadający o chłopaku i dziewczynie, którzy są całkowicie inni w szkole i poza nią. Brzmi to dokładnie tak jak u każdej normalnej osoby, ale tutaj mamy przedstawione trochę nietypowe przypadki. Hori to przebojowa dziewczyna, którą każdy w szkole lubi, zna i szanuje. Miyamura to samotnik, który z nikim nie rozmawia i na pierwszy rzut oka wygląda jak typowy otaku. Oboje skrywają tajemnicę. Jedna jest pełnoetatową gospodynią domową, a drugi delikwentem z masą tatuaży i kolczyków. Los sprawia, że spotykają siebie poza szkołą i odkrywają swoje sekrety. To po czasie zbliża ich do siebie i w ostatecznie kończą w związku. Oczywiście nie wszystko jest takie łatwe i na swojej drodze wpadają na masę przeszkód, pokonują wiele przeciwności oraz poznają masę przyjaciół, z którymi tworzą wiele pięknych wspomnień.
To, co właśnie Wam przedstawiłem, to maksymalne skrócenie tego czym jest Horimiya. Wszystko jest to okraszone przyjemną dla oka kreską, fenomenalnie napisanymi postaciami i świetnymi żartami. Do czasu.

Horimiya — Hori-san to Miyamura-kun
Manga Horimiya oparta jest na webcomicu, napisanym przez Hiroki Adachi, która też go ilustrowała. Za rysunki w adaptacji odpowiedzialna jest Daisuke Hagiwara, dzięki której możemy cieszyć oczy takimi pięknymi obrazkami. Oczywiście nie są one takie od samego początku. Kreska w mandze mocno wyewoluowała, żeby wyglądać tak jak na panelu powyżej. Ironicznie, im lepsze stają się obrazki, tym gorsza jest historia.
No właśnie, historia. Fabuła w mandze na samym początku jest po prostu fenomenalna. Potem trochę hamuje, lecz nadal bardzo przyjemnie się ją czyta. Gdzieś w połowie akcja zwalnia jeszcze bardziej i to tak bardzo, iż ma się wrażenie, że się zatrzymała. W tym momencie z bardzo ciekawej romantycznej historii z domieszką dramatu robi się najbardziej generyczny slice of life, jaki możecie sobie wyobrazić. Na dodatek manga przestaje skupiać się na Hori i Miyamurze (czyli najlepszym elemencie serii), a na pierwszy plan wchodzą przyjaciele głównej dwójki. Niestety nie są oni ani trochę tak interesujący, jak nasza para. Co gorsza, autorka stwierdziła, że pomimo wytworzenia chemii między niektórymi bohaterami nie zrobi z tym absolutnie nic i będzie doprowadzała tym czytelnika do szału. Mam wrażenie, że przestała wiedzieć co zrobić dalej z serią i po prostu próbowała przedłużać mangę, jak tylko się dało.

Jak adaptacja popsuła mangę
Jak już wiecie z samego początku tego tekstu, Horimiya otrzymała anime. Odpowiedzialne za nie jest studio CloverWorks, które naprawdę fajnie sobie poradziło z adaptacją. Pomimo tylko 12 odcinków, zawiera praktycznie wszystkie najważniejsze wydarzenia z 16 tomowej mangi. To bardzo dobrze podkreśla, jak znikome znaczenie zaczęły mieć dalsze wydarzenia z komiksu.
Niestety pomimo bardzo dobrego wykonania, po prostu nie mogłem cieszyć się z tego, co się dzieje na ekranie. Dlaczego? Już Wam wyjaśniam.
Manga w momencie wychodzenia anime była już od dłuższego czasu w pewnego rodzaju limbo. Pomimo nowych rozdziałów nic się w historii nie działo, nie dostawaliśmy żadnego rozwoju postaci czy ich relacji. Aż tu nagle autorka postanowiła zakończyć serię. Było to równie niespodziewane co niepokojące, no bo jak mamy dostać dobre zakończenie, skoro nic się na nie nie zapowiadało? No i jak możecie się domyślać, nie było ono dobre, zwłaszcza dla fanów mangi.
Jak w prosty sposób olać fanów — poradnik
Jak się okazało, autorka postanowiła obrzucić swoich wiernych, starych fanów gównem i zrobić zakończenie tak, żeby pasowało do anime. Jeśli zastanawiacie się, co to znaczy, to chodzi po prostu o to, że twórca nie wiedząc co zrobić z serią, postanowił ją całą zakończyć w ten sposób, żeby anime zamykające się w 12 odcinkach miało sensowne zakończenie. No i rzeczywiście adaptacja faktycznie miała dobre zakończenie, lecz wiedząc, jak sytuacja wygląda w mandze, to po prostu nie da się na to spojrzeć pozytywnym okiem. Moment, gdzie ze standardowej sielanki manga na 3 rozdziały staje się na siłę dramatyczna, tylko po to, żeby się zakończyć to po prostu strzał w kolano dla całej serii.
Na pewno są/będą ludzie, którzy zachęceni dobrą adaptacją sięgną po mangę. Wyobraźcie sobie ich miny, kiedy dostaną absolutne zero nowej zawartości. W miejscu, gdzie powinny być rozszerzenia różnych wątków i bardziej rozbudowane zakończenie, jest tylko zapętlający się krąg bezsensownych i często po prostu nudnych perypetii. Seria z diamentu stała się brązem… i to w dodatku zardzewiałym. Osobiście uważam taki fakt, za niesamowicie smutny. Prawda jest taka, że gdyby wszystko skończyło się wtedy, kiedy jeszcze było dobre, to Horimiya byłaby jednym z najlepszych mangowych romansów na rynku. Jest to idealny przykład, że więcej nie znaczy lepiej.

Jak się nie zawieść?
Pisanie o tej serii sprawia mi fizyczny ból, tak więc chciałbym jak najszybciej skończyć pisać ten tekst. Podsumowując to, co mówiłem — Horimiya to jedna wielka równia pochyła, po której wszystko powoli, lecz nieubłaganie, leci w dół. Jeśli ktoś chciałby się z tytułem zapoznać, to zalecam sięgnięcie po anime i całkowite zapomnienie, że ma on też mangę. Animowana adaptacja prezentuje to, co najlepsze w serii, dzięki czemu nie uświadczycie takiego zawodu jak ja. Jeśli natomiast z jakiegoś powodu uprzecie się, aby zabrać się za komiks, to nie pozostaje mi nic innego jak życzyć Wam powodzenia w tej słodko-gorzkiej przygodzie prosto do piekła.